Zwiedzanie Rumunii

2007-05-22 10:43

Kiedy postanowiliśmy udać się na wakacyjną wyprawę do Rumunii znajomi pytali: Chcecie tam jechać samochodem? I z dziećmi? Nie boicie się? Nie baliśmy się. Chociaż ich pytania powodowały lekki niepokój. Niesłusznie.

Zwiedzanie Rumunii
Autor: thinkstockphotos.com Zwiedzanie Rumunii

Naszym celem był północny, najbliższy nam, ale chyba najbardziej zapomniany przez Boga i ludzi północny skrawek Rumunii, górska kraina Maramuresz. Znaleźliśmy tam przepiękne góry, strzeliste cerkwie, życzliwych ludzi, wielki plac budowy, dziurawe drogi i zupełną niefrasobliwość w sprawie śmieci.
Siedzibą władz okręgu Maramuresz jest Baia Mare, spore miasto niedaleko węgierskiej granicy, z sympatyczną, odnawianą właśnie starówką. Dookoła niej socjalistyczne bloczyska, pamiątka po wielkoprzemysłowych marzeniach, które uczyniły z miasta  jeden z głównych ośrodków górniczych w kraju. Miejsce gwarne, pełne ruchu i pośpiechu. Trudno się z nim rozstać, bo drogowskazy, nawet jeśli są, prowadzą w "maliny".

W cieniu więziennego muru

Prawdziwą, tradycyjną stolicą regionu jest Sighetu Marmaţiei. Leży na samej północy, nad Cisą, jakby w oddaleniu od spraw dziejących się w szerokim świecie.
Otoczony cerkwiami i kościołami (ten najstarszy, XV-wieczny zamknięty na głucho) rynek wschodnioeuropejskiego miasteczka tętni życiem. Na ulicach pełno samochodów i ludzi. Wśród aut królują nieśmiertelne dacie, a stężenie spalin przypomina, jak pachniały nasze miasta w epoce sprzed katalizatorów. Ale tu i ówdzie zobaczymy nowe wozy, prosto z salonu. Rumuni pomału łapią wiatr w żagle. I budują. Budują drogi, na razie te główne, budują domy, nie zapominając o dziwo o tradycyjnych kształtach architektonicznych wypracowanej na tej ziemi przez stulecia. Budują wreszcie cerkwie, potężne, kopulaste, ładnie wpasowujące się w krajobraz i klimat wsi i małych miasteczek.
W czasach budowy socjalizmu Sighetu Marmaţiei miało ponurą sławę. Tu, na sam kraniec kraju, w pobliże radzieckiej granicy zsyłano wrogów ustroju. Przypomina o tym potężne gmaszysko więzienia o zaostrzonym rygorze. Na szczęście dziś jest tam tylko muzeum.
Na południowych krańcach miasta na wzgórzu zgromadzono w skansenie najciekawsze przykłady lokalnego budownictwa drewnianego. Strome dachy domów i budynków gospodarczych, kryte specyficznym tutejszym gontem, wyplatane płotki i potężne bramy do obejść, a ponad nimi na wzgórzu strzelista cerkiew - to dobry wstęp krajoznawczy przed podróżą do podgórskich wiosek.

Jest wesoło na cmentarzu

Na zachód od Sighetu jest jedna z najbardziej znanych wsi w Rumunii - Săpânţa. Niby taka jak inne, ale pełno tu turystów, straganów, jest gdzie przenocować. A przyczyną zamieszania jest położony w centrum wsi Cimitirul Vesel - wesoły cmentarz. To wokół niego kręci się życie.
Bo też to miejsce niezwykłe. Nagrobki na cmentarzu to drewniane, rzeźbione i malowane krzyże. Płaskorzeźby na ich podstawach opowiadają o zmarłym. Zobaczymy więc pasterza z owcami na hali, strażaka z sikawką, gospodynię w domu przy garach albo z kołowrotkiem, aptekarza wśród fiolek, urzędnika za biurkiem, leśnika, ze strzelbą i psem, czy rzeźnika z ćwiartką prosiaka na haku. Czasem zmarłego wyróżnia jego hobby (ktoś lubił jeżdić na rowerze albo łowić ryby), czasem  przyczyna śmierci (ktoś zginął w wypadku samochodowym, inny skrytobójczo został zastrzelony zza krzaka). Poniżej wierszowane epitafia, charakteryzujące człowieka. Ponoć dowcipne, trudno jednak rozsmakować się w poezji bez znajomości rumuńskiego.
Nagrobki zaczął tworzyć Ioan Stan Pătraş, miejscowy artysta. Po jego śmierci w 1977 roku (też jest pochowany na tym cmentarzu) dzieło przejął jego uczeń Dumitru Pop. Nowe nagrobki powstają więc w tym samym duchu, może tylko w jeszcze bardziej ozdobnej formie.
We wsi, opodal cmentarza jest muzeum Pătraşa. Ściany pełne są płaskorzeźb autorstwa mistrza, a u kontynuatorów jego dzieła możemy zamówić... drewniany nagrobek z własna podobizną. Zresztą, miniaturki krzyży z Săpânţy  kupimy na stoiskach rozłożonych wokół cmentarza. Mnóstwo wyrobów z wełny - narzut, toreb wzorowanych na pasterskich, z których słynie okolica. Ładne i niedrogie.

Cerkiewnym szlakiem

Doliny dwu rzek Izy i Vişeu płynących na wschód od Sighetu są żywym muzeum. Zobaczymy w nich takie same jak w marmaroskim skansenie zabudowania, czasem niestety zeszpecone eternitowym dachem,  takie same, a nawet piękniejsze, bo prowadzące do tętniących życiem domostw bramy. Ba, nawet do budowanych teraz, całkiem współczesnych domów prowadzą tradycyjne, rzeźbione wrota. Ale największą ozdobą dolin są niezwykłe drewniane cerkwie, niepodobne do innych na świecie. Nad niewielkimi wzniesionymi na planie prostokąta drewnianymi świątyniami górują strzeliste, wysokie wieże. Wnętrza bogato zdobione są malowidłami na ścianach, w większości zachowały się ikonostasy. Marmaroskie cerkwie zobaczymy m.in. we wsiach Bârsana, Rozavlea, Botiza, Ieud (najstarsza, z 1364 r., teraz w renowacji) Bogdan Vodă, Borsa. Najwyższa z nich, w Şurdeşti (opodal Baia Mare) ma wieżę wysoką na 54 metry. Do niedawna była to najwyższa drewniana konstrukcja na świecie, pobiły ją jednak nowowybudowane wieże w monastyrze w Bârsanie i w Săpâncie.
Po drogach jeżdżą furmanki, ludzie pchają ręczne wózki, noszą plony na plecach. Zaprzęgi ciągnięte przez woły wcale nie są wielką rzadkością. Do tego zaparkowane na środku drogi samochody, wcale nie oświetlone w nocy, albo ciężarówki blokujące ruch dlatego, że dwaj znajomi kierowcy zdążający w przeciwnych kierunkach postanowili zatrzymać się tylko po to, by pogadać przez chwilkę. To wszystko sprawia, że podróż jest interesująca, lecz dość powolna.
Bo też wsie marmaroskie trzeba zwiedzać bez pośpiechu. Zwłaszcza, jeśli uda nam się trafić na dzień targowy (szczególnie ciekawy w Ieud) zobaczymy przybyszów z zagród położonych dalej od głównej szosy, często ubranych w tradycyjne stroje, sprzedających płody ziemi, zwierzęta, wreszcie narzędzia i naczynia tam będące jeszcze w codziennym użyciu, u nas stanowiące raczej ozdoby letnich domów utrzymanych w rustykalnym stylu. Drewniane łyżki, cebrzyki, grabie, koszyki z łyka, a rękodzieło, jako że dla miejscowych, nie turystów, naprawdę za grosze.

Trochę spraw praktycznych

Co do strachu: ja czułam się tam bezpiecznie. Nie spotkało nas nic złego, ludzie traktowali nas życzliwie, starali się pomóc, podpowiedzieć, zaprowadzić. Tylko trudności językowe przeszkadzały czasem trochę w konwersacji. Bo ludzie mówią generalnie po rumuńsku. W lepszych hotelach i restauracjach możemy liczyć na  porozumienie się po angielsku, choć nie ma takiej gwarancji. Za to w zapadłych wioskach w górach Marmaroskich możemy nawet popróbować... polskiego. Miejscowi rozumieją nieco, my ich też trochę... Jak to na pograniczu. Mieszkają tu albo Ukraińcy, albo ludzie rozumiejący mowę sąsiadów. 
Na północnych rubieżach Rumunii nie muszą się czuć dobrze ci, którzy potrzebują komfortu, hoteli i knajp o wysokim standardzie. Ale kto wie, jeśli powierzą organizację wakacji biuru turystycznemu... Natomiast ci, którym wystarczy byle dach nad głową albo podróżują z własnym namiotem, mogą swobodnie przemieszczać się po kraju. Jest trochę hoteli o standardzie dawnego domu wczasowego FWP. Jest trochę nowych pensjonatów dostosowanych już do współczesnych oczekiwań. Powstają też kwatery prywatne, w nowych domach nawet z łazienkami. Tak samo knajpy. Nie ma natomiast kempingów. Na naszej trasie znaleźliśmy tylko jeden w Săpâncie, a i to był to trawnik przy domu  miejscowego przedsiębiorcy. Fakt, że z prysznicem i knajpką. Jeśli jednak podróżujemy z namiotem, wystarczy trochę zjechać z bocznej drogi i wypatrzyć gospodarstwo z dostatecznie równą i przestronną łąką za domem. Na pewno właściciel za niewielką opłatą zgodzi się, byśmy postawili tam namiot, a jeszcze będzie pilnował samochodu i dobytku, gdy my ruszymy na górskie szczyty. Na taką okoliczność warto, poza pieniędzmi, mieć papierosy (chyba wszyscy Rumuni palą) czy drobne słodycze dla dzieci.
W sklepach jest wszystko, co potrzebne do życia, choć wcale nie tak tanio, jakbyśmy chcieli. Ceny artykułów spożywczych średnio są niższe niż u nas o ok. 10 - 15 proc. Nawet w najbardziej zapadłych wsiach możemy liczyć na choćby mały sklep, otwarty od świtu do nocy. Często spełnia też rolę miejscowego klubu (tak na marginesie – najlepsze jest piwo Ursus, a wino – jak się trafi). Chleb i coś do chleba kupimy tam zawsze.
Podróżowanie – tak naprawdę  najwygodniej samochodem. Pociągi jeżdżą, ale wyglądają dość ponuro, a w punktualność autobusów trudno uwierzyć. Natomiast doskonale podjeżdża się stopem, zwłaszcza na bocznych, górskich drogach. Może to być furmanka, może to być ogromna ciężarówa, jadąca po drzewo. Jedno z niewielu miejsc w Europie, gdzie bez problemu wezmą na "pakę".

W nocy trzeba spać

Większość poradników i przewodników przestrzega przed podróżowaniem nocą. I słusznie. A to ze względu na dziury w drogach, oznaczone na przykład zatkniętymi gałęziami, albo – nie wiem, co gorsze – betonowymi zaporami, nieoświetlonymi oczywiście. Do tego zaparkowane wprost na jezdni pojazdy... Lepiej nie ryzykować.
Pieniądze? Niestety trzeba je mieć. Rumunia, choć tania, nie jest za darmo. Miejscowe leje liczy się w setkach tysięcy, a napełnienie baku benzyną to już ponad milion. Pieniądze wymienimy tylko w dużych miastach – w hotelach i kantorach. Bardzo trudno w tym rejonie znaleźć bank w godzinach jego urzędowania. Trzeba pamiętać o tym w porę. Przewodniki radzą zabrać dolary z racji korzystniejszego kursu. My jednak nawet w hotelu mieliśmy kłopoty z ich wymianą. Z euro nie byłoby kłopotów.